W branży informatycznej jest takie powiedzenie, że jeśli coś nie działa to należy zrestartować komputer żeby to naprawić. Ten sam problem spotkał X-Menów, którzy mimo świetnego startu i doskonałego sequela z upływem lat nieco zwolnili wyprzedzeni przez młodszych i szybszych Avengersów.
Na szczęście pojawił się Bryan Singer i niczym korporacyjny informatyk jednym restartem zwrócił radość z doświadczania X-Menów. Wydaje się nawet, że wszystko jakby szybsze i lepsze niż kiedyś i bardziej kusi niż konkurencja.
Jak załatać wszystkie dziury
Największy problem z przygodami mutantów było nagromadzenie wątków. Zmiany reżyserów, brak spójnej linii fabularnej nie mówiąc już o sensownej chronologii powodował, że przed najważniejszym rozdziałem w opowieści o X-Menach stajemy z czymś co przecieka i kompletnie nie nadaje sie do sklejenia w spójną całość jednym filmem.
Wbrew wszelkim obawom X-Men: Przeszłość, która nadejdzie w pełni udźwignęło bagaż serii łatając większość dziur fabularnych, a te które były trudne lub wymagałyby nadmiernie rozbudowanej narracji po prostu pominięto. Mimo powszechnej krytyki uważam to za dobry zabieg. Naprawdę nie potrzebujemy wyjaśnienia jakim cudem Charles Xavier zmartwychwstał. Wiemy, że ma sztuczki w zanadrzu, które być może dane nam będzie ujrzeć na ekranie gdy pojawi się kolejna krytyczna sytuacja. Nie jest ani pierwszą, ani ostatnią postacią Marvela, która wróciła z martwych. Takie są prawa komiksu.
Bez zbędnego zdradzania fabuły trzeba przyznać, że Singer zgrabnie poprowadził intrygę i wyprostował serię tak by X-Meni mogli konkurować z Marvel Cinematic Universe czy świeżo zrestartowanymi Gwiezdnymi Wojnami. Trudno powiedzieć czy reżyser Days of Future Past będzie Jossem Whedonem mutantów, szczególnie biorąc pod uwagę skandal medialny rozgrzewający media od kilku tygodni.
Coś starego
Filmowe adaptacje X-Menów zawsze aspirowały do bycia czymś więcej niż kinem akcji. Niestety oglądając wszystkie filmy z trylogii zawsze mam poczucie, ze aktorom jest trochę głupio, że grają postaci z komiksów. Pomimo zgrabnego scenariusza i dobrej reżyserii bohaterowie wydają się odrobinę zbyt przerysowani, a całość zostawia mocno mieszane odczucia.
Lepiej było już w First Class i Wolverinie, jednak dopiero w Przeszłości, która nadejdzie mamy poczucie, że aktorzy dobrze czują się w swoich rolach. Oczywiście główne napięcie budowane jest na tych samych bohaterach co poprzednio. Układ Xavier-Mystique-Magneto ciągnie fabułę równie skutecznie jak miało to miejsce w First Class.
Wydaje się, że aktorzy wreszcie wrośli w swoje role i cała trójka przede wszystkim świetnie się bawi wcielając w bohaterów. Doskonale również wypadają odpowiedniki z przyszłości czyli Ian McKellen i Patrick Stewart. Naprawdę czuć, że postaci z obu planów czasowych to ci sami bohaterowie. Widać, że aktorzy dają z siebie 100%. Może jest w tym drobna zasługa sukcesu konkurencyjnych projektów o superbohaterach i wyniosły adaptacje komiksów do pierwszej ligi filmowej.
Coś nowego
Nie jest jednak tak, że Days of Future Past to ci sami X-Meni co zwykle tylko odrobinę lepsi. Singer poszedł o wiele dalej. Przede wszystkim odciążył Wolverine’a, który mimo, że pozostaje jednym z głównych bohaterów to jednak znacznie mniej rzuca się w oczy niż w poprzednich filmach. Wydaje się, że wyszło to na dobre i Hugh Jackman może zająć się byciem Loganem zamiast skupiać się na ciągnięciu fabuły.
Drugą nowością jest Quicksilver. Takiego wątku humorystycznego w X-Menach jeszcze nie było. Zdecydowanie postać inspirowana jest tym co osiągnęli Avengersi w kwestii operowania humorem. Jest lekko, zabawnie i bez przesady. Zdecydowanie zawiesza wysoko poprzeczkę w budowaniu dowcipu dookoła mocy superbohatera.
Trzecim nowym elementem jest budowanie napięcia między bohaterami. Przeszłość, która nadejdzie to chyba najbardziej przegadany film w uniwersum Marvela. Wszystkie walki właściwie pokazane zostały w trailerach. Reszta filmu to dialogi, dialogi i jeszcze więcej dialogów.
Coś pożyczonego
Wydawać by się mogło, że Bryan Singer wszystko co dobre podebrał od Whedona i zrobił Avengersów w świecie X-Menów, tylko bardziej przegadanych. Ja jednak mam wrażenie, że z Marvel Cinematic Universe pochodzi jedynie kilka sztuczek, które mają ten film sprzedać szerszej publiczności, a prawdziwa inspiracja leży gdzie indziej.
Rozbudowanie psychologi i tony dialogów sprawiają, że Days of Future Past może spokojnie rozwijać bohaterów. Nareszcie czuć ich emocje, wątpliwości i lęki. Dostajemy kilka świetnych emocjonalnych scen, które stanowią sedno filmu, a nie są jedynie przegadanymi wstawkami. Nowi X-Meni to tak naprawę trudny film o ludziach z paroma humorystycznymi wstawkami, a nie lekkie kino akcji.
Czuć w budowaniu scenariusza trylogię Batmana. Nie jest to jeszcze poziom Nolana w operowaniu symbolami czy kulturowymi aluzjami w formie zachowań bohaterów. Jednak zdecydowanie bliżej temu filmowi do dramatu psychologicznego Mrocznego Rycerza niż kina akcji Iron Mana.
Co dalej?
Wiemy, że powstanie X-Men: Apocalypse. Wczesne zapowiedzi sugerują, ze ma to być film katastroficzny w stylu Pojutrze. Biorąc pod uwagę komiksowe przedstawienie tych wydarzeń wydaje się to mieć sens. Jednak kompletnie nie przystaje do tego z czym zostawia nas Przeszłość, która nadejdzie.
Dostajemy świetnie zbudowanych psychologicznie bohaterów, masę otwartych wątków osobistych, które są świetnym materiałem na budowanie kameralnej fabuły i intymnego klimatu pojedynczych postaci, a nie pokazanie trzęsienia ziemi w Nowym Jorku. Jeśli jednak Bryan Singer zostanie reżyserem i postanowi pójść w kierunku twórczości Rolanda Emmericha to pozostaje mi jedynie zacytować Charlesa Xaviera:
I don’t want your future!