Jednym z uroków mieszkania w bloku jest fakt, że nad i pod sobą masz sąsiadów. Tak się składa, że po ponad dwudziestu latach zmienili mi się ci piętro niżej. I pewnie nie rozmyślałbym nad tym gdyby nie szklanka pewnego napoju z czerwoną etykietą wędrująca po stole w rytm basu serwowanego mi przez Bonobo.
Przez ostatnie dwie dekady miałem za sąsiadów fantastycznych ludzi. Miłe sympatyczne małżeństwo z dwójką dzieci, obydwoje starsze ode mnie o co najmniej sześć lat. Oznaczało to dla mnie jedną zasadniczą korzyść. Dorastali szybciej niż ja.
W czasach gdy ja katowałem Britney z pamiętającej poprzedni ustrój Unitry sąsiad z dołu zgłębiał meandry muzyki klubowej. Rozpoczynało się nowe stulecie, a najpopularniejszym miejscem na imprezę w kraju był klub Ekwador. Nie jestem w stanie zliczyć razów gdy cieniutki wokal Britney ginął pod nawałem basu dochodzącego z czegoś co zwano wiksą, a w pokoleniu naszych rodziców prywatką, a czego ja będąc w wieku lat jedenastu niezbyt pojmowałem choć doświadczałem tego za sprawą mojego drogiego sąsiada prawie co weekend.
Potem szybko przeszedłem do kontrofensywy najpierw świeżo wydanym The Eminem Show, a potem wraz z nabyciem wieży z dwiema kolumnami o zawrotnej mocy 75W każda zacząłem odsłuch Mutter, która na długie lata miała stać się dominującą płytą w moim repertuarze domorosłego DJ-a.
Nigdy jednak, ani w owych latach, ani później gdy witałem północ w środku tygodnia z Pavarottim czy testowałem poziom maksymalnego basu przy Monster Kanyego Westa nie usłyszałem złego słowa. Cisza nocna pozostała dla mnie zjawiskiem znanym z opowieści, a upierdliwość sąsiadów narzekających na zbyt głośną muzykę domeną seriali obyczajowych klasy B.
Siedzę z tą szklanka tańczącą za sprawą moich siedemdziesiątek piątek i wspominam historię swojej muzycznej podróży zadając sobie jedno pytanie. Czy nowi sąsiedzi się wpasują?